Czas to dla mnie towar niezmiernie deficytowy.
Znowu na pytanie "kiedy ja w końcu odpocznę" zaczynam sobie odpowiadać "w trumnie". Bo już nawet nie na emeryturze. Bo pomijając dywagacje czy dożyję tej emerytury czy nie (w aspekcie podwyższania wieku emerytalnego, a nie rychłej śmierci) to jak znam siebie na emeryturze też coś wymyślę i nie będę miała na nic czasu.
W ostatni weekend sadziliśmy topole. Znaczy się sztobry wtykaliśmy w ziemię. Troszkę tego było.
...troszkę to znaczy ponad dwa tysiące...
Wbicie szpikulca, wsadzenie sztobra, przełożenie znacznika odległościowego, ubicie ziemi wokół patyka i jedziemy dalej. Ot, takie trzy dni gimnastyki.
Stara, gruba, durna baba. Dobrze, że nie umarłam.
A teraz jak to mawia się u mnie na wsi "sieję warzywo". Warzywo rzecz jasna nie jest jedno, ale tutaj się sieje w liczbie pojedynczej. A potem będę "pieliła ziele" (czyli pozbywała się chwastów jakby ktoś nie wiedział).
Takie wiejskie - sielskie - anielskie życie. I spacer z kankami do sąsiadów po mleko.
A to wszystko w przerwach etatowej pracy, którą w związku z zapędami rolniczymi odwalam wieczorami i weekendami. Bo w tak zwanym międzyczasie ciut nam się w życiu popierdoliło i musiałam wrócić z pozycji błogiego prowadzenia własnego interesu na twardy i hardy etat.
Fakt. Znowu miałam więcej szczęścia niż rozumu i w okolicy sporego bezrobocia - robota sama mnie znalazła, jak tylko otworzyłam dzioba że byłabym chętna. A że robota jest zdalna - mi w to graj.
Szef przyuczony, że przed dziewiątą rano się nie dzwoni, a i po dziewiątej nie ma pewności czy odbiorę - jak już musi mnie dorwać, to dzwoni do ślubnego. Za to nie ma problemów z rozwiązywaniem problemów firmowych w okolicach północy. Wtedy najlepiej się nam rozmawia. I nikt nam nie przeszkadza... Bo w ciągu dnia to się nie da spokojnie pogadać, bo jak nie do niego to ciągle do mnie ktoś dzwoni. I czegoś chce. No jakieś te ludzie marudne się porobili...
Ale koniec tego pierdzielenia o wszystkim i o niczym. Idę w grządki.